Pożegnanie z Marią
Marię - a właściwie Marylę, bo tej formy imienia zawsze używałam - poznałam tak dawno, że już nie pamiętam, w jakich to było okolicznościach, pewnie przy jakimś obozowym ognisku w Zatwarnicy, może w Ustrzykach... Maria znała mnóstwo starych pieśni, śpiewanie na dwa głosy szło nam składnie. Upodobanie do muzycznego folkloru zbliżyło nas na całe lata.
Maria wyróżniała się w naszej przewodnickiej gromadce nie tylko doskonałą orientacją terenową i świetną kondycją, ale też rzetelną wiedzą o górach – nic dziwnego, studiowała geologię.
Spotykałyśmy się często na beskidzkich szlakach: wieczorami, po całym dniu wędrowania, przy ognisku śpiewałyśmy do upadłego, a potem gadałyśmy – jak to się w naszym kręgu mówiło - „o życiu”.
Pamiętam jedno z naszych spotkań: latem w roku 1967 miało być wielkie otwarcie schroniska na Łopienniku. Postanowiłyśmy uczcić je niespodzianką - wielkim tortem. Ci ze starej gwardii, którzy pamiętają panujące tam warunki, z pewnością docenią oryginalność tego pomysłu. Zakupiłyśmy w Cisnej pełen plecak herbatników typu petit beurre, kilka galaretek owocowych, margarynę, jajka i jakieś kakao. Herbatniki, po wsypaniu ich luzem do czystej poszewki na poduszkę, przerobiłyśmy na mączkę prostą metodą Jagienki z Krzyżaków. Następnie wdrapałyśmy się na stryszek – i w największym garnku wystruganą z bukowej gałęzi kociubą wymieszałyśmy składniki. Uformowałyśmy masę w prostokątną bajaderę o rozmiarach 40 x 120 cm, pokryłyśmy ją ubitą z cukrem pianą i czarnymi jagodami. Jednakże w ferworze nie zwróciłyśmy uwagi na rozmiar otworu, przez jaki wchodziło się na stryszek: przez tę dziurę naszego wielkiego tortu nie mogłyśmy prześluzować. Trzeba było go przeciąć i znieść w częściach, co jednak wcale nie popsuło jego urody. Prezentował się wspaniale i gdy tylko wstęga umieszczona w drzwiach została przecięta, szarańcza SKPB rzuciła się nań całą chmarą, po chwili nie zostało ani okruszka.
Pamiętam, jak kiedyś gdzieś w Bieszczadach pod namiotem wałkowałyśmy ciasto na pierogi butelką po winie.
Pamiętam oczywiście nie tylko te zabawne epizody.
Byłam jedną z wielu osób, która korzystała z mądrości Maryli; na ziołach, przyrodzie, na kamieniach znała się jak mało kto. Miała rzadką, wrodzoną wiedzę o ludziach i świecie. I dzieliła się nią w sposób naturalny.
Podczas jednego z naszych ostatnich spotkań powiedziała z właściwym sobie poczuciem humoru i tym szczególnym dystansem do własnej osoby: "Słuchaj moich rad, ale nie naśladuj mojego postępowania".
W naszej wymianie myśli bardzo wyraźny nurt stanowiła kwestia poczucia godności, nieustające dążenie do zachowania niezależności myśli, konieczność przyglądania się własnej codzienności. Przez taki filtr Maria patrzyła na wszystko, co ją otaczało i czego doświadczała.
Pamiętam nasze rozmowy, a właściwie tę jedną rozmowę, którą prowadziłyśmy przez 53 lata. Kawał czasu.
Choroba zmiotła Marię w niedzielę nad ranem 6 marca 2016 roku. Została pochowana w Poznaniu w grobie rodzinnym na Cmentarzu Górczyńskim.
Barbara Walicka "Fregata"
Maria i jej ciekawość świata
Maria była turystką z zamiłowania od zawsze. Opowiadała mi o wycieczkach, jakie organizowała koleżankom ze szkoły klasztornej. Z perspektywy lat dziwiła się, że zakonnice pod jej tylko opieką wypuszczały z internatu spore grupki dziewcząt na wycieczki w dalsze okolice. Nikt inny nie cieszył się takim zaufaniem. A przecież Maria była wtedy uczennicą, nastolatką.
W ostatnich latach Maria wybrała się do Armenii i Gruzji. Opowiadała o tej wycieczce zafascynowana. Nie robiła zdjęć; mówiła, że nie chciała się rozpraszać, pragnęła chłonąć widoki, zachować je pod powiekami.
Jej marzeniem było zobaczenie Krzyża Południa, takiego zupełnie obcego nieba. Stąd wziął się pomysł wyjazdu do Rwandy. Sama wycieczka była fascynująca, świetnie zorganizowana, ale już w trakcie przygotowań wystąpiły pierwsze symptomy choroby. Maria, zawsze tak sprawna i energiczna, dziwiła się, że najprostsze czynności przychodzą jej z wielkim trudem, że męczy ją samo pakowanie się. Z Rwandy wróciła wyczerpana, niedługo potem usłyszała diagnozę. A w planach miała jeszcze zobaczenie kawałka zupełnie innego świata - Wietnam, Laos, Kambodżę. Już ciężko chora mówiła, że wprawdzie ona już się tam nie wybierze, ale ja muszę to zobaczyć za nas obie. I dlatego tam udam się w pierwszej kolejności.
Napisałam tylko o Marii i jej ciekawości świata, ale była to tak barwna i bogata osobowość, że można byłoby jeszcze wiele powiedzieć o każdej ze stref jej zainteresowań.
Dorota Chrustowska